Tu gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna” – to cytat z eposu portugalskiego poety Luisa de Camoesa opowiadającego o wyprawie Vasco da Gammy. Słowa te zostały wyryte na tablicy znajdującej się na szczycie klifu na przylądku Cabo da Roca. Dlaczego właśnie tam? Dlatego, że znajduje się tam koniec Europy. Przylądek Cabo da Roca to najbardziej na zachód wysunięty punkt kontynentu. Dalej jest już tylko Ocean Atlantycki, a za nim daleko Ameryka Północna. Z punktu widzenia Europejczyka jest to więc rzeczywiście miejsce, „gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”.

Autobus na koniec Europy
Gdy wstaliśmy rano i wyjrzeliśmy za okno, pojawiła się wątpliwość. Oto zwykle bezchmurne portugalskie niebo, przykryte było szczelnie ciężkimi ciemnymi chmurami. Jechać, czy nie? Pogoda nie wydaje się sprzyjająca naszym planom, ale z drugiej strony niedługo opuszczamy Portugalię, więc drugiej szansy nie będzie. Przynajmniej na razie. W końcu uznaliśmy, że może i niebo jest zachmurzone, ale przez ostatnie dwa miesiące nie spadła ani kropla deszczu, więc pewnie i dzisiaj uda się przejść suchą stopą. Szybko zapakowaliśmy plecaki i wyszliśmy z domu.
Na Cabo da Roca z Lizbony wcale nie jest tak łatwo się dostać, gdy się nie ma auta, mimo że to tylko 40 kilometrów na zachód. Najpierw 30 minut na nogach na dworzec Cais do Sodre. Stamtąd pociąg do Cascais, dzisiaj pusty z powodu kiepskiej pogody. Do Cascais mieszkańcy Lizbony jeżdżą głównie plażować, więc gdy pogoda jest taka jak dzisiaj, pociągi się wyludniają. Bez problemu zajęliśmy miejsce. Pociąg jedzie około 40 minut, trasa jest jednak wspaniała. Wiedzie wzdłuż brzegu rzeki Tag, a później gdy ta wpadnie do Oceanu, wzdłuż jego brzegu. Podróż więc mija szybko i przyjemnie.
Wysiedliśmy na dworcu w Cascais. Czekała nas przesiadka na autobus odjeżdżający za 10 minut. Niestety odjeżdżający nie z tego samego dworca co pociągi, a więc biegiem na autobus błogosławiąc przyjemny chłód dnia. Zdążyliśmy. Teraz tylko kolejne 30 minut wąskimi i krętami dróżkami aż na koniec Europy.

Latarnia
Zza tysięcznego zakrętu nagle wychynęła czerwono-biała latarnia morska. Tym razem zamiast wskazywać drogę statkom, wskazywała ją nam. Jej czerwona kopuła przebijała się przez mgłę. Gdy wysiedliśmy, od razu poczuliśmy się jakbyśmy znaleźli się we wnętrzu chmury deszczowej. Wszędzie dookoła panowała mgła, którą przecinały drobniutkie kropelki deszczu. Sceneria wyglądała niesamowicie. Wielkie klify, mgła, w dole pieniący się niespokojnie ocean, a dalej gdzieś za tym wszystkim Ameryka. Niektórzy powiedzą pewnie, że miejsce to najlepiej wygląda w słońcu, ale dla nas właśnie taka aura czyniła Cabo da Roca tak niesamowitym. Oto stoimy na końcu Europy, pod pierwszą latarnią.
To miejsce to nie tylko jednak latarnia i popularny klif. Okolica obfituje w fantastyczne trasy do trekkingu i piękne dzikie plaże. Klify porośnięte są gęsto zieloną roślinnością, poprzecinaną przez nieliczne, wydeptane ścieżki. To fantastyczne miejsce by złapać nieco wewnętrznego spokoju, który daje kontakt z naturą.

Trekking po klifach Cabo da Roca
Kim byśmy byli, gdybyśmy nie skorzystali z tej okazji. Szybko więc ruszyliśmy w drogę. Naszym celem była Praia Ursa, czyli Plaża Niedźwiedzia. Nazwa wzięła się od jednej ze skał, wystającej z oceanu i przypominającej właśnie to zwierzę. To całkowicie dzika plaża, na którą bardzo trudno się dostać. Jest ona również uważana za jedną z najpiękniejszych plaż Portugalii oraz całej Europy. Aby się na nią dostać trzeba jednak najpierw zejść z klifów na poziom oceanu.
Trasa zaczyna się kawałek przed Cabo da Roca (patrząc z perspektywy drogi, którą tu przyjechaliśmy). Trzeba zejść z głównej drogi i przejść ścieżką wśród bujnej roślinności aż na szczyt klifów. Ścieżka was poprowadzi. Początek drogi jest łatwy, jednak dalej mogą się pojawić problemy. Chociaż te mogą pojawić się już wcześniej dla tych, którzy mają lęk wysokości (jak ja). Udało mi się jednak zwalczyć przejmujący strach i w końcu dotarliśmy do bezpośredniego zejścia na plażę.

Plaża Niedźwiedzia
I tu właśnie mogą pojawić się kłopoty. Zejście nie jest jakieś bardzo długie, to w końcu tylko lub aż trochę ponad 100 metrów. Jest ono jednak dość strome i przypomina raczej szlak wysokogórski niż przyjemną drogę na plażę, pokonywaną w klapeczkach. Naprawdę trzeba iść powoli i ostrożnie, od czasu do czasu przytrzymując się skał, aby nie upaść na luźnych kamieniach. Zapomnijcie więc o japonkach i załóżcie raczej wygodne adidasy.
I jeszcze jedna ważna rada. Nie poddawajcie się. My byliśmy blisko i cieszymy się, że nie daliśmy się złamać. Usiedliśmy na początku zejścia i spojrzeliśmy w dół. Plaża wydawała się bardzo odległa, a zejście trudne. Siedzieliśmy na skałach i zastanawialiśmy się, czy schodzić czy nie. Obserwowałem niewielkie ludziki, które właśnie zaczynały swój powrót na górę. Jedno to przecież zejść, a drugie to wejść z powrotem. Tym bardziej, że z tego punktu trasa wydaje się bardzo trudna. Siedzieliśmy i myśleliśmy. Tymczasem niewielkie ludziki z dołu, nagle przeszły koło nas. Spojrzałem na zegarek. Minęło 15 minut. Skoro więc oni weszli tu w 15 minut obładowani siatkami pełnymi małży, to nam chyba powinno pójść jeszcze szybciej. To był jasny znak. Idziemy w dół.



Pierwszy krok na piasku zrobiłem po 7 minutach. Spojrzałem w górę i rzeczywiście punkt, z którego rozpoczęliśmy schodzenie wydawał się niezwykle daleko i wysoko. No ale jednak. Zegarek nie kłamał. Stanęliśmy więc na najpiękniejszej plaży. W pełni dzikiej. Bez ratownika, baru, toalety czy czegokolwiek. Niemal bez ludzi, bo niewielu się tu zapuszcza, więc nie ma problemów z miejscem. Przed nami, w pełni otwarty ocean. Za nami wszędzie ogromna skalista ściana. Z wody wystające wielkie skały, wznoszące się na kilkadziesiąt metrów. Prawdziwie niezwykłe miejsce. Takie, w którym to ciągle natura jest na pierwszym miejscu. Spędziliśmy tu naprawdę wspaniałe chwile.
Droga do góry
W końcu jednak czas upomniał się o nas. Trzeba było porzucić miękki piasek i zmienić go na twarde kamienie. Rozpoczęliśmy powrót. Droga do góry zajęła nam około 15 minut, jest bowiem dość stroma i wychodzenie jest męczące. W szczególności biorąc pod uwagę, że w międzyczasie się rozpogodziło i temperatura gwałtownie skoczyła. W końcu dotarliśmy na szczyt. Teraz już tylko na autobus. Niestety kolejne 40 minut. Pod górę. W upale. Bez wody. Jakoś się jednak udało. Naszym oczom ponownie ukazała się latarnia morska – symbol nadziei i znak, że już blisko portu.
Droga na Plażę Ursa i z powrotem zajęła nam około 2 godziny. Nie jest to długo, ale warto pamiętać, że to jednak górski szlak, gdzie często trzeba się wspinać. Widoki z pewnością rekompensują całe zmęczenie. To jedno z najbardziej niesamowitych miejsc w Europie. Najwspanialsze rzeczy w życiu zawsze rodzą się w trudach. I tym zdaniem zakończmy.
Przeczytaj więcej ciekawych wpisów z Portugalii: