Muzyka Sahary, czyli pustynny blues i tajemnicze rytuały

Wczesnym rankiem wsiedliśmy do busa, który stał zaparkowany na samozwańczym dworcu w centrum Marrakeszu. Dworzec nie był bowiem tak naprawdę żadnym oficjalnym dworcem. Żadnych kas biletowych, peronów, poczekalni, przechowalni bagażu ani nic co kojarzy nam się z dworcami. Jedynie ulica, wzdłuż której na poboczu stoi kilkanaście bardzo podobnych do siebie busów. Obok nich, na chodniku w niewielkich grupkach stoją kierowcy. Palą papierosy, piją kawę i  głośno dyskutują ze sobą. Busy nie są w żaden sposób opisane, żadnej nazwy firmy, ani kierunku, w którym jadą. Podchodzimy więc do jednego z mężczyzn stojących na boku i pytamy. 

– Którym busem dojedziemy do Merzougi? 

– Do Merzougi? Pojedziecie ze mną. Srebrny bus – wskazał nam stojący obok pojazd. 

– Dzięki – odparłem i wsiedliśmy do środka. Czas mijał, a my siedzieliśmy i czekaliśmy aż bus się zapełni. Dopiero wtedy kierowca wskoczył do środka i ruszyliśmy.  

Nasz kierowca miał nas zawieźć na Saharę czyli obowiązkowy punkt marokańskiej przygody. Trzeba przyznać, że od początku do końca zadbał o to, byśmy czuli, że jesteśmy w Afryce. Wraz z odpaleniem silnika włączyło się też radio. Z głośników popłynęła piosenka o tytule… „Mama Africa”. Czy można zacząć przygodę z Afryką lepiej? Moim zdaniem nie. Stwierdzenie Mama Africa w ogóle często towarzyszyło nam w Maroku, było ono bowiem jednym z ulubionych stwierdzeń Ahmada, który był naszym przewodnikiem. Z czasem muzyka przestała grać, ponieważ kierowca musiał porozmawiać przez telefon. Od teraz zaczął się drugi etap przypominania nam, że jesteśmy w Afryce. 

Jest jedna rzecz, którą musicie wiedzieć o marokańskich kierowcach. Mianowicie nie znają oni takich pojęć jak: przepisy drogowe, niepotrzebna brawura, hamowanie na zakrętach ani odpowiednia prędkość. Jadą tak jak im się podoba. Potrafią jednocześnie rozmawiać przez telefon (trzymając telefon przy uchu) oraz wyprzedzać na trzeciego na niczym niezabezpieczonej, krętej górskiej drodze na wysokości ponad 2000 metrów i to akurat na zakręcie. Jazda z nimi przypomina więc raczej jazdę rollercoasterem bez zapięcia niż spokojny przejazd busem. 

Ci, którzy nie mają z tym problemu, niech podziwiają widoki, bo jest co podziwiać. A ci, którzy mają… cóż, może niech założą słuchawki, zamkną oczy i puszczą sobie jakąś przyjemną muzykę. Ot chociażby „Mama Africa”. 

Muzyka Gnawa

Siedzieliśmy wieczorem w naszym obozie na Saharze. Ahmad rozłożył dla nas dywany na piasku w centrum obozu, pomiędzy namiotami. Wraz z dwoma towarzyszami przynieśli bębny. Usiedli z nami, zaczęli grać i śpiewać. Prawdziwa muzyka Sahary. Śpiewali pięknie i hipnotycznie. Atmosferę tajemniczości wzmagała ciemna noc, która oblepiała nas ze wszystkich stron. Śpiewali o Afryce, pustyni, nomadycznym życiu i oczywiście o miłości. Przynajmniej tak twierdził Ahmad, gdy go o to zapytaliśmy.

W Maroku niezwykle popularna jest również muzyka Gnawa, która wiąże się z przedislamskimi obrzędami animistycznymi. Legendy głoszą, że muzycy Gnawa są mistrzami w usuwaniu jadu skorpiona i leczeniu chorób psychicznych. Na szczęście nie miałem okazji tego sprawdzić, chociaż mam podejrzenie, że Ahmad mógł mieć z Gnawa coś wspólnego. Jeśli zastanawiacie się czemu, to przeczytajcie nasz wpis o Berberach

Muzyka Gnawa towarzyszy zazwyczaj rytuałom magicznym. Muzycy wykorzystują bębny oraz instrument zwany krakeb, który wydaje dźwięki poprzez stukanie o siebie metalowych płytek. Gnawa ma wprowadzić w trans, pomóc osiągnąć odpowiedni stan potrzebny do przeprowadzenia rytuału. Dzięki temu możliwe jest przywołanie duchów przodków, których następnie można prosić o wyssanie jadu lub uleczenie choroby. Tajemnicza muzyka, tajemniczy ludzie, tajemniczy rytuał. 

Co roku w mieście As-Suwajra na południu kraju odbywa się Światowy Festiwal Muzyki Gnawa, który uzyskał przydomek marokańskiego Przystanku Woodstock. Muzyka grana tam, często łączy gatunek Gnawa z innymi gatunkami takimi jak blues, jazz czy reggae. Znacznie mniej tajemniczo, ale znacznie bardziej przystępnie dla zwykłego słuchacza.  

Pustynny blues

Muzyka Sahary wyszła poza Afrykę dzięki zespołowi Tinariwen. Jej członkowie pochodzą z ludu Tuaregów z północnego Mali. Tuaregowie są nomadycznym ludem berberyjskim zamieszkującym tą największą pustynię świata. Tinariwen wyszło poza kanon i połączyło tradycyjną muzykę tuareską z bluesem. Wymieszali tradycyjne instrumenty z gitarami elektrycznymi. Powstał nawet specjalny gatunek muzyczny nazwany Tishoumaren lub po prostu pustynny blues. Ich muzyka osiągnęła niebywały sukces. Tinariwen koncertowało chociażby z Carlosem Santaną czy The Rolling Stones, a to już coś znaczy. 

Na oficjalnej stronie zespołu możemy przeczytać moim zdaniem najlepsze podsumowanie tego jak berberowie postrzegają muzykę: 

„Najlepszy album Tinariwen jeszcze nie powstał. Być może nigdy nie powstanie, ponieważ Tinariwen swojej najlepszej muzyki nie gra przed mikrofonami. Najlepiej grają przy ognisku w swoim kraju, wśród swoich, żyjąc własnym tempem. Mężczyźni, po tym jak zjedli i wypili herbatę, przynoszą gitary, rozmawiają, wspominają stare piosenki i pozwalają muzyce robić swoje. W takich chwilach muzyka może stać się jak ogień: wolna, magiczna i niemożliwa do zaszufladkowania”. 

W kulturze berberyjskiej muzyka odgrywa bardzo ważną rolę. Berberowie po prostu ją kochają. Potrafią całymi nocami siedzieć przy ognisku, śpiewać i grać na swoich instrumentach. Na pustyni wszystko jest niestałe. Każdy najdrobniejszy podmuch wiatru zmienia pustynię raz na zawsze. Muzyka i dobra opowieść – one mogą się ostać, wędrować z Berberami po pustyni. Wszystko inne prędzej czy później przykryje piasek. Muzyka jest wolna, tak jak oni. 

Więcej ciekawych artykułów z Maroka:

Berberowie – ludzie wolni

Berber whisky – miłość, życie i śmierć w szklance

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *