Byliście kiedyś świadkami targowania się sprzedawcy z samym sobą? Bo my tak. Jeśli nie byliście, to znaczy, że prawdopodobnie nigdy nie odwiedziliście suku, czyli arabskiego bazaru spotykanego w wielu krajach Afryki Północnej czy Bliskiego Wschodu.

Pajęczyna
W Marrakeszu obowiązkowym punktem każdej wycieczki jest plac Dżamaa El Fna. Wielki Suk oplata go szczelnie niczym wąż boa. Większość ulic odchodzących od placu prowadzi właśnie w tajemniczy świat wielkiego arabskiego targowiska.
Suk to nic innego jak wąskie, ciasne uliczki wypełnione sklepikami, straganami i budkami. Można tu kupić dosłownie wszystko. Od mięsa, owoców, warzyw i przypraw, przez pamiątki i ubrania, aż po dywany, lampy i całą masę różnych dziwnych przedmiotów, które nie wiadomo do czego służą, ani po co ktokolwiek miałby je kupić.
Po suku można chodzić całymi godzinami, a i tak ciągle będzie w stanie was zaskoczyć. To kwintesencja arabskiego świata – jego centrum. Gęsta plątanina uliczek przypomina pajęczą sieć, która wabi, a gdy ktoś w nią wejdzie, to nie chce puścić.
Najlepiej się temu poddać i po prostu zgubić. Zresztą gwarantuję wam, że nawet jak nie będziecie chcieli się zgubić to i tak to zrobicie. Inaczej się nie da. Wystarczy raz skręcić. Gdy się odwrócicie, to okaże się, że tam gdzie wcześniej było tylko jedno rozwidlenie, teraz są trzy, a na każdym zakręcie znajduje się taki sam sklep z arabskimi świecidełkami. Możecie spróbować spojrzeć na mapę, ale wtedy zapewne okaże się, że tak na prawdę to tutaj nie ma żadnego rozwidlenia a tam, gdzie stoi ten sprzedawca pantofli, powinna być ściana i koniec uliczki. Tak działa suk i nic na to nie poradzicie.


Targowanie się
Będąc w suku nie da się nie spojrzeć, chociażby przelotnie na towary wystawione na sprzedaż. Sklepy bowiem szczelnie wypełniają każdy wolny milimetr przestrzeni. Tutejsi sprzedawcy tylko na to czekają. Wystarczy najdrobniejszy rzut jednym okiem trwający sekundę, by sprzedawca już stał przed tobą trzymając w dłoni dokładnie ten wisiorek, na który spojrzałeś, wykrzykując cenę.
A wtedy masz dwie opcje. Albo szybko odejść bez słowa albo kupić. Należy pamiętać jednak, że cena proponowana przez sprzedawcę nigdy nie jest ostateczna. Wręcz przeciwnie – jest ona zaproszeniem do skomplikowanej gry w targowanie. Jeżeli będziecie wytrwali to koszulka, która kosztowała przed chwilą 40 dirhamów, nagle zacznie kosztować 20. Chwilę później 30, ale już za dwie koszulki. Wystarczy być cierpliwym.
Pewnego dnia wpadły nam w oko całkiem ładne naszyjniki. Zatrzymaliśmy się więc i zaczęliśmy oglądać. Cena – 50 dirhamów. Gdy przyjrzeliśmy się im jednak bliżej okazały się nie być w cale aż tak ładne. Sprzedawca był jednak czujny.
– 40 dirhamów – rzucił.
– Dziękujemy, nie chcemy.
– 35 dirhamów.
…
– 30.
– Naprawdę, nie zamierzamy ich kupić.
– 25.
W końcu nie wytrzymałem.
– Nie podobają nam się. Są brzydkie i nie kupimy ich!
…
Zapadła niezręczna cisza. Sprzedawca spojrzał na mnie, jakby nieco urażony. Szybko mu jednak przeszło. Spróbował po raz przedostatni.
– 20 dirhamów za dwa.
Obróciliśmy się na pięcie i odeszliśmy. Gdzieś za plecami usłyszałem jeszcze jak krzyczy:
– 15?


Budka 425
W Marrakeszu trwa stała walka o klienta. Sprzedawcy i naganiacze przekrzykują się wzajemnie i potrafią iść za tobą przez kilka przecznic. Jeśli tylko dasz im do zrozumienia, że się wahasz to już po tobie. Nie dadzą ci spokoju dopóki nie ulegniesz lub nie uciekniesz. Nie ma takiej wymówki, która by ich zbyła.
Był ostatni wieczór naszego pobytu w Maroku. Właśnie zjedliśmy tadżin w przyjemnej knajpce Cafe de France. Wydaliśmy ostatnie pieniądze więc bez strachu, że ktoś nas na coś naciągnie poszliśmy na ostatni spacer po placu Dżamaa El Fna. Nagle podchodzi do nas mężczyzna. Z kilometra widać, że to kolejny naganiacz.
– Zapraszam was na najlepszy kuskus w Maroku – mówi wskazując na niewielką budkę stojącą na placu.
– Niestety, właśnie zjedliśmy obiad, więc dziękujemy – odpowiadam.
– Nie szkodzi. Musicie spróbować tego kuskusu. Na pewno jeszcze zmieścicie – mężczyzna się nie zraża.
– Po pierwsze nie zmieścimy, a po drugie nawet jeślibyśmy zmieścili to i tak nie mamy przy sobie żadnych pieniędzy.
– Hmm… Nie szkodzi. Możecie przyjść jutro. Budka z numerem 425.
– Niestety, to nasz ostatni dzień w Marrakeszu. Jutro rano wyjeżdżamy.
– Nie szkodzi. Może kiedyś wrócicie do Marrakeszu. Zapamiętajcie – budka 425. Najlepszy kuskus w mieście.
– A co jeśli nie wrócimy, bo nasz samolot się rozbije? – podpuszczam go.
– Nie szkodzi. I tak zapamiętajcie. Budka 425. Może w kolejnym życiu przyjedziecie do Marrakeszu. Wtedy przyjdźcie koniecznie na najlepszy kuskus w mieście – uśmiechnął się i odszedł zapraszać kolejnych potencjalnych klientów.


„Oszuści”
Tak wygląda marokański marketing. Sprzedawcę nie zniechęca nic. Ani brak pieniędzy, ani brak czasu, ani nawet śmierć. W końcu kto wie? Może rzeczywiście kiedyś wrócę do Marrakeszu i wtedy chętnie pójdę do budki 425 na najlepszy kuskus w mieście. Zaraz po tym, jak znajdę sprzedawcę, który sprzedał mi małe buteleczki na piasek z Sahary, przekonując mnie, że to wspaniałe berberyjskie rękodzieło. Mówiąc to nawet mu nie zadrgała powieka. Dopiero następnego dnia, na dwie godziny przed wylotem gdy przesypywałem piasek do buteleczek, zorientowałem się, że owo „rękodzieło” miało zakrętkę po coca-coli obklejoną folią aluminiową.
Tak to działa w Maroku. Tak to działa w Marrakeszu. Tak to działa w każdym niemal państwie rozwijającym się. Niektórym będzie to przeszkadzać i będą narzekać, że „oszuści i naciągacze na każdym kroku”. Ja uważam, że ma to swój urok i cieszę się, że na świecie są jeszcze miejsca gdzie tak się dzieje. Gdzie nie ma certyfikatów, zasad bhp i z góry ustalonych cen. Gdzie wszystko załatwia się na gębę i jakoś działa. To właśnie takie przeżycia nadają życiu koloryt i sprawiają, że pomimo upływu lat dalej doskonale pamiętam numer budki.
Przeczytaj więcej wpisów z Maroka: